Miłość, piękne plaże, muzyka reggae i marihuana, jak inaczej myśleć o Jamajce? Tymczasem to wyspa kontrastów, gdzie śmiech miesza się z płaczem, miłość ze zbrodnią, a roześmianym Jamajczykom głód zagląda w oczy. O muzyce, która stała się sposobem na resocjalizację w największym jamajskim więzieniu opowiada w rozmowie z „Głosem Dwubrzeża” Amanda Sans Pantling, reżyserka prezentowanych na Dwóch Brzegach „Pieśni odkupienia”.
„Głos Dwubrzeża”: Była Pani jedyną kobietą w więzieniu wśród dwóch tysięcy mężczyzn.
Amanda Sans Pantling: To było najtrudniejsze zadanie, szczególnie na początku. Mężczyźni w tym zakładzie żyją bez kobiet, niektórzy nawet od 25 lat nie dotykali kobiety. Po jakimś czasie przestałam się bać, więźniowie przyzwyczaili się do mnie. Owszem, zaczepiali mnie, ale nie były to sprośne odzywki. Darzyli mnie szacunkiem, nazwali np. królową piękności. Były też wzruszające chwile. Jeden z nich napisał piosenkę o miłości i zadedykował ją mnie. Większy problem miałam ze strażnikami. Mężczyźni nie akceptowali mojej roli. Jak to, kobieta-reżyser? Wszystkie sprawy załatwiał Miguel Galofré – współtwórca filmu. Ze mną rozmawiać nie chcieli.
W jaki sposób to, że jest Pani kobietą wpłynęło na film?
Moje relacje ze skazanymi były bardziej intymne. Byli szczęśliwi, że wreszcie przebywają w towarzystwie kobiety. Widzieli we mnie matkę, siostrę, kochankę, chcieli być blisko mnie. Wykorzystałam ten atut, stworzyłam intymną sytuację rozmowy, aby poczuli się przy mnie pewnie, poczuli się kimś. Dzięki temu łatwiej było im się otworzyć. Okazałam troskę, zainteresowanie, dlatego więźniowie nie bali się mówić o swoich intymnych przeżyciach i uczuciach. Kiedy pytania zadawał Miguel, lekceważyli go. Oni mają dość mężczyzn. Zadawałam im więc pytania, których mężczyzna by nie zadał.
Na przykład, jakie?
Pytałam o to, czy brakuje im matki, czy płaczą, kiedy myślą o swojej sytuacji, o tym co w życiu przeżyli, czy czują się samotni, jaki prezent chcieliby podarować swojej dziewczynie. To wytworzyło klimat do rozmowy, intymną przestrzeń, więź, dzięki której moglibyśmy się porozumieć.
Przez kłódki i kraty podglądamy miejsca, do których kamera nie może dotrzeć. Czego nie widzimy w filmie?
Nie wszystko mogliśmy pokazać. Mieliśmy ograniczony dostęp do więzienia. Nagrywaliśmy tylko te cele, w których mieszka jeden skazany. Przeważnie w jednej z nich przebywa od czterech do pięciu więźniów, a to pomieszczenie jest naprawdę małe, wszyscy śpią na piętrowych łóżkach. Nie mogłam nagrywać budynku, w którym mieszkali homoseksualiści odsiadujący swoje wyroki. W filmie nie znalazły się zdjęcia korytarza śmierci. Na Jamajce cały czas obowiązuje kara śmierci, z tego co wiem nie jest wykonywana, skazani dożywają w więzieniu ostatnich chwil życia.
W jakim stopniu film został ocenzurowany przez służby więzienne? Jakie sceny musiała Pani usunąć?
To zabawne, ale nie wycięliśmy prawie nic. Był jeden kadr, który nie spodobał się naczelnikom więzienia. Kamera pokazuje mur, na nim widnieje napis „Don’t pee here”. Spytałam zdziwiona, czy to tyle? Naprawdę, nic więcej nie muszę usuwać? Premierę filmu mieliśmy w więzieniu, później był wyświetlany w Kingston, wtedy zobaczyły go rodziny więźniów. „Pieśni odkupienia” zostały entuzjastycznie przyjęte przez wszystkich. Czuliśmy, że ten dokument był dla nich ważny.
W filmie nie ma żadnego antagonisty, bohatera który wątpiłby w cudowne właściwości muzyki, dystansował się od kolegów.
Naprawdę szukałam takiej postaci, ale nie mogłam znaleźć. Oni wszyscy chcą brać udział w programie, zresztą co innego mają robić? Dzięki muzyce nie trawi ich nuda. A nuda w więzieniu wzmaga przemoc. Dzięki temu programowi zrobiło się za murami o wiele spokojniej. Paradoksalnie skazani są bezpieczniejsi wewnątrz więzienia niż poza nim. Po ulicach Kingston biegają dziesięcioletnie dzieci z bronią w ręku.
Bohaterowie filmu proszą o drugą szansę. Czy resocjalizacja poprzez muzykę przynosi skutki?
Do tej pory na wolność wyszedł jeden z więźniów, który pojawia się w filmie. Kontaktował się z nami i opowiadał jak wygląda sytuacja poza murami. Mówił nie mam pracy, nie mam jedzenia, ani żadnych perspektyw, staram się żyć dobrze, ale jest coraz trudniej. W końcu z naszą pomocą zatrudnił się jako ogrodnik. W Kingston warunki są bardzo trudne, wielu z mieszkańców żyje w zawieszeniu między gettem a więzieniem.
Rozmawiała: Anna Galewska, Głos Dwubrzeża
« Inny rodzaj kina Krzewimy „dziadozę”! »
ZNAJDŹ NAS