Wczoraj rozpoczął się 64. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie. Jego przebieg relacjonuje dla nas Sebastian Smoliński z „Głosu Dwubrzeża”.
Filmem otwierającym Berlinale Wes Anderson udowodnił, że możliwości jego ekscentrycznego stylu są nieograniczone. „The Grand Budapest Hotel”, naszpikowany gwiazdorską obsadą i rwący do przodu w zawrotnym tempie, jest kolejnym wybitnym osiągnięciem reżysera, a także woltą w jego spójnej filmografii.
Po sukcesie pokazywanych na Dwóch Brzegach „Kochanków z Księżyca” rosnące grono miłośników Andersona czekało niecierpliwie na jego nową produkcję, zwłaszcza, iż zwiastuny podpowiadały, że szykuje się film, którego kształtów nie sposób przewidzieć. Opowieść o Monsieur Gustavie (Ralph Fiennes), zarządzającym z lokajem Zero Moustafa (Tony Revolori) hotelem Grand Budapest, nakręcona została w legendarnym niemieckim studiu filmowym, Babelsbergu. Ekipa Andersona odwiedziła Europę, by zainscenizować zmierzch imperium i spojrzeć z nostalgią na ślady dawnych Austro-Węgier. Akcja umiejscowiona jest w fikcyjnej Zubrowce, która wydaje się autorskim destylatem lat międzywojennych – tak hipnotycznym, gustownie nakreślonym i dowcipnym, jak to tylko u Andersona bywa.
Jest to ósmy pełnometrażowy film Amerykanina, który nie popełnił dotąd żadnego błędu. Każda kolejna produkcja niesie w sobie bogactwo wyobraźni i wywołuje autentyczną radość widzów. „The Grand Budapest Hotel” wyraźnie różni się jednak od poprzedników. Najbliżej mu do debiutu Andersona, „Trzech facetów z Teksasu” (1996), filmu luźno wpisanego w ramy kina gatunkowego o nieudanych, aspirujących przestępcach. Przygody Monsieur Gustave’a, który między innymi kradnie wraz z Moustafą cenny obraz i trafia do więzienia, również zbudowane są wokół intrygi – tym razem gęstej i zasysającej kolejne kręgi bohaterów, jak na przykład w rewelacyjnej sekwencji, w której jeden telefon w recepcji wywołuje domino połączeń między pracownikami blisko tuzina hoteli.
Łotrzykowska historia dzieje się w przeszłości wyobrażonej i kiedy do hotelu wyglądającego jak tort ze świeczkami podjeżdża tekturowa kolejka górska, wiadomo, że umowność łączy się u Andersona z namacalnością przedstawianego świata. Tak jak statek z „Podwodnego życia ze Stevem Zissou” (2004), tak i hotel jest szkatułką z niekończącymi się niespodziankami i stanowi pogodny rewers Overlook Hotel ze „Lśnienia” Kubricka (w „The Grand Budapest Hotel” znajdujemy wiele podobnych jazd kamery, ale zastosowanych w komicznym celu). Ze względu na epicki charakter przedsięwzięcia – film obfituje w pościgi, także z sankami goniącymi narciarza torem bobslejowym – rozmaitych wnętrz i plenerów jest tutaj pod dostatkiem. Pomagają one zorientować się w fabule. Perwersyjnie bawiąc się faktami historycznymi i pokazując początek chwały nowego imperium, nazistowskich Niemiec (znaczek SS wygląda na pożyczony z „Dyktatora” Chaplina), Anderson realizuje poniekąd własne „Bękarty wojny”.
Scenariusz pisany był z myślą o odtwórcy głównej roli, Ralphie Fiennesie, a sam film stał się wymarzonym wehikułem dla tego zaniedbywanego ostatnio aktora. Jego Gustave recytuje poezję i uwodzi bogate starsze panie. Jest precyzyjny jak dobrze nakręcony zegarek i zdolny do szalonej improwizacji. Nade wszystko jednak Gustave to wyrafinowany dżentelmen („zapach jego perfum go poprzedzał”, jak opowiada narrator), który potrafi w odpowiedniej chwili z finezją używać przemocy. Gwałtowności, krwi i morderstw jest zresztą, jak na Andersona, dość dużo. Karykaturalny zbir Willem Dafoe zbudował prawdopodobnie rolę odwołującą się do swojej innej fantastycznej kreacji międzywojennej – krwiopijcy w „Cieniu wampira” (Elias E. Merhige, 2000), łże-opowieści o kręceniu niemego „Nosferatu” Murnaua. W „The Grand Budapest Hotel” wystarczy, że przytnie komuś rękę drzwiami, a już pozbawia go wszystkich palców jednej ręki.
Zapierająca dech arabeska Andersona nie jest tak gorzka jak „Pociąg do Darjeeling”, gdzie głęboka refleksja o żałobie otulona była słonecznymi indyjskimi krajobrazami. Jest jednak w jego najnowszym filmie polityczne tło, które okazuje się sednem czułej relacji Gustave’a z Moustafą. Ten ostatni, na początku zwyczajny imigrant, okazuje się uchodźcą z kraju ogarniętego wojną i kiedy Gustave się o tym dowiaduje, przeprasza go za wszystkie wyrzucane mu pretensje. Jest to scena deklaratywna i abstrakcyjna zarazem, rozbrzmiewająca wyjątkowo silnie, ale raczej nie koniunkturalnie, na zaangażowanym społecznie berlińskim festiwalu. Filmowi agenci chaosu (tak bardzo nieraz pragnący porządku) noszą w sobie typową Andersonowską skazę, która w kluczowych scenach okazuje się przeszywająca.
„Europa wschodnia przefiltrowana przez kino”, tak swoje dzieło określił na konferencji prasowej reżyser. „The Grand Budapest Hotel” czerpie życiodajne soki z kina klasycznego, a wszystkie sceny dziejące się w latach 30. nakręcone zostały w anachronicznym formacie 4:3 (tak jak polska „Ida”). Pytany o konkretne inspiracje, Anderson przyznał, że wraz z ekipą oglądali między innymi „Być albo nie być” Lubitscha, komedię dziejącą się w okupowanej Polsce. Lubitsch znany był z trudnego do zdefiniowania autorskiego dotyku, który dodawał hollywoodzkim filmom niespotykany glamour i szyk. Fenomen Andersona też jest niełatwy do opisania, ale jego działanie jest oczywiste. Czego Wes Anderson nie dotknie, zamienia się w filmowe złoto.
Sebastian Smoliński, „Głos Dwubrzeża”
« „Wielkie piękno” już w kinach Berlinale 2014 | W miejskiej dżungli »
ZNAJDŹ NAS