Oliwione niemiecką precyzją Berlinale zwykle toczy się wyjątkowo sprawnie. Jednak wczorajsza projekcja „Obrońców skarbów” George’a Clooneya została w pewnym momencie przerwana. Czyżby dlatego, że film opowiada o II wojnie światowej i przedstawia Niemców w jednoznacznie negatywnym świetle?
Powód był raczej prozaiczny. Na balkonie Berlinale Palast zasłabł jeden z widzów. Obsługa szybko opanowała sytuację i po kwadransie seans został wznowiony. Przygodowa opowieść Clooneya o grupie śmiałych historyków sztuki, którzy wyruszają pod koniec wojny do Europy, aby ocalić jak największą liczbę rzeźb i obrazów, to tylko jeden z wielu filmów podejmujących temat niechlubnej niemieckiej przeszłości. Na dodatek obraz Clooneya czyni to w formie pastiszu klasycznych hitów opowiadających o II wojnie światowej jako męskiej przygodzie: od „Parszywej dwunastki”, przez „Złoto dla zuchwałych”, aż po „Bękarty wojny” (podobieństwo plakatów do obu filmów jest uderzające).
Georgey Clooney zasłynął jako twórca filmów krytycznie przyglądających się światu mediów oraz – jak w przypadku ostatnich „Id marcowych” – polityce, która z mediami żyje w symbiozie. W „Obrońcach skarbów” reżyser tępi jednak swoje pazurki i wystawia portretowanym bohaterom sentymentalny pomnik. Wspomagany przez ekipę przyjaciół – pojawiają się Matt Damon, John Goodman i Bill Murray – wpisuje się w ramy hollywoodzkiego widowiska, w którym idealistyczne monologi sąsiadują z brawurowymi działaniami świeżo upieczonych żołnierzy. Całość jest hymnem na cześć sztuki, która dla Amerykanów okazuje się cenniejsza niż złoto. Niepoprawny optymizm filmu uwypukla jego rozrywkowe walory i sugeruje, że wszystko, co haniebne, działo się gdzieś na obrzeżach wojny.
Nie ma w tym być może nic zdrożnego, ale jedną z cech Berlinale jest to, że od lat konfrontuje widzów z nazistowską traumą. Ważnym sygnałem było przydzielenie w zeszłym roku Claude’owi Lanzmannowi nagrody za całokształt twórczości, połączone z przeglądem jego twórczości. Lanzmann jest autorem prawdopodobnie najdłuższego filmu dokumentalnego o Holocauście, trwającego 9,5 godziny „Shoah”. W tym roku w programie znalazło się sporo pozycji stanowiących świadectwo Zagłady. Po blisko siedemdziesięciu latach zrekonstruowano archiwalne materiały nakręcone przez aliantów w obozach, tworząc „German Concentration Camps Actual Survey”. Ciekawostką jest również izraelsko-austriacko-niemiecka koprodukcja zatytułowana ironicznie „The Decent One”, co w wolnym tłumaczenia oznacza: „Ten przyzwoity”. Jest to dokumentalny portret Heinricha Himmlera stworzony na podstawie jego listów i dzienników, wskazujący, że poczucie winy było mu całkowicie obce. Zachęcające do odważnego spojrzenia na świat Berlinale także niemieckim widzom każe popatrzeć w ciemne zwierciadło.
W swoim nieudanym filmie „Joy of Man’s Desiring” Denis Côté również udaje się w miejsca, od których zwykle odwracamy wzrok: do fabryk zajmujących się obróbką metalu, szyciem ubrań i produkcją mebli. Na ostatnim Berlinale Côté został nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem za pełny absurdu obraz „Vic + Flo zobaczyły niedźwiedzia”. Już po tamtym filmie można było podejrzewać reżysera o hochsztaplerstwo. Teraz miesza on dokument z fikcją, by w siedemdziesiąt minut opowiedzieć o trudach i monotonii szarych pracowników. Czas trwania filmu został sztucznie wydłużony – „Joy of Man’s Desiring” lepiej sprawdziłby się jako etiuda. Prezentowany na gromadzącym eksperymenty Forum, potwierdza o tej sekcji zasadę, że można w niej znaleźć perełki albo całkowite gnioty.
Sebastian Smoliński, „Głos Dwubrzeża”
« Dwa Brzegi na Berlinale Berlinale 2014 | Szybki jak ślimak, dynamiczny jak żółw »
ZNAJDŹ NAS